„Rewizor„, jak „Rewizor”. Z komedii to ja ostatnimi czasy najbardziej lubię tragedie. Jeśli już komedia, to a la Witkacy, ewentualnie Mrożek, jeszcze ewentualnie Masłowska. Absurd, absurd, da da. No a „Rewizor”, klasyczna klasyka? Sama sztuka jako tekst czy fabuła nie będzie mi się śnić po nocach. Jednak Nikołaj Kolada zrobił z „Rewizora” taki piękny festyn… Tarzanie się w błocie, tańce ludowe, gipsowa świnia, narty w płocie i nagi Łukasz Simlat obrzucany błotem na deser. Jak tu nie pokochać przedstawienia, które jest jak lekko rozpuszczony cukrowy kogucik w sześciu kolorach, a siódmy i ósmy gratis? To schabowy, rosół i tort bezowy w jednym. Jednym słowem – cudo. I ta piękna, piękna muzyka. I scenografia jak seria obrazów artysty z lekką (lub nie lekką) schizofrenią, tudzież manią. Albo jak z „Sądu ostatecznego” Hieronima Bosha. Tak, kocham Nikołaja Koladę. On tą sztukę namalował i zagrał, a dopiero potem wystawił. Pięknie, panie Nikołaju.
