– Masz wesoły kręgosłup, ale smutne ramiona – mówi mi łamaną polszczyzną hinduski masażysta. – Wesoły kręgosłup to dobrze, zdrowo. Ramiona też już dobrze, ale jak boli, to dzwoń.
Chlap, chlap – polewa mnie gorącym olejem, a ja się głośno z tego śmieję, bo czuję się jak krewetka w woku. Olej pachnie słodkawo i mdląco. Po masażu pachnę jak nieco zleżała kokosanka. – Co to za olej? – pytam. – Dobry olej, ajurwedyjski. (I znowu kolejna porcja gorącego oleju ląduje na moich plecach). – Twoja skóra pije dużo olej, to dobrze.
– Ale co jest w środku? – pytam z dociekliwością godną reprezentantki kultury Zachodu.
– Drzewo sandałowe. Przyprawy. Olej kokosowy.
Nie mam odwagi zapytać, czy ten konkretny olej nie jest aby trochę nieświeży. Lepiej jak uznam, że taki właśnie ma być. I kropka.
– Uprawiasz jogę?
Masażysta śmieje się. – Nie cierpię jogi. Moją jogą jest jogging.
Na koniec nakłada mi na twarz jakąś błotnistą maź. Zanim zdążę zapytać, odpowiada – 5 korzeni, 5 ziół. Dobre. A teraz leżeć 10 minut i się relaksować.
Potem czas na prysznic, który ma zmyć błoto z twarzy i olej z włosów i ciała. W łazience mam do dyspozycji staroajurwedyjski szampon marki Head&Shoulders. Obok palisandrowego posągu Buddy szumi plastikowy klimatyzator. W drewnianych, pięknie rzeźbionych drzwiach wmontowano zamek Gerda.