Przed upałem uciekam do Davos, do sanatorium Berghof. To ostatnia „Czarodziejska Góra” w Teatrze Syrena w tym sezonie. W Berghofie od lat czuję się jak w domu – nie wiem, który to już raz towarzyszę Hansowi Castorpowi w jego zmaganiach z samym sobą.
Tym razem Castorp (Patryk Pietrzak) miał okrągłą, ufną twarz. Wciąż go widzę z walizką w dłoni, w wełnianych spodniach i brązowej kamizelce, jak przestępuje z nogi na nogę. A potem obserwuję, jak Czarodziejska Góra klocek po klocku demontuje jego ułożoną tożsamość. Wytrąca ze znanej, bezpiecznej ścieżki.
Kławdia w interpretacji Marii Seweryn przypomina mi bardziej jaszczurkę, niż kota. Za dużo krzyczy, ma za niski głos, jej twarz wykrzywiają gniewne grymasy. Dla mnie pozostanie kirgijską Moną Lisą z obgryzionymi paznokciami, którą opisał Mann.
Moja ulubiona scena w tej sztuce – nowy kochanek Kławdii (Daniel Olbrychski) drzemie na leżaku. Kławdia i Hans siedzą przy stole. Milczą. Hans ma oczy szeroko otwarte ze zdziwienia. Kławdia opiera czoło o blat stołu. Kochanek mówi do siebie przez sen, ma najwidoczniej niespokojne sny.
Zamawiam w kawiarni tartę ze śliwkami i lemoniadę, zupełnie jak mała dziewczynka. Tak, wciąż jestem trochę jak Hans Castorp, który z niezdrowym błyskiem w oku zbiera okoliczne okazy roślin, studiuje z zapałem anatomię człowieka, albo zasypia w śniegowej zaspie podczas bezmyślnej, ryzykownej eskapady narciarskiej. Denerwujesz mnie, Hans, bardzo mnie denerwujesz. Twoja ufna twarz zbyt bardzo przypomina moją własną, a twoje oczy świecą podejrzanie znajomo.
Tomasz Mann „Czarodziejska Góra” w reż. W. Malajkata, Teatr Syrena w Warszawie