Całonocna ulewa i ciężkie chmury dotykające chodników. Śpię zwinięta w legowisku z kołdry i koca, które rozgrzebuję nad ranem, szukając (na próżno) pierwszych promieni wschodzącego słońca. Słońca generalnie nie ma. I dobrze. Z ulgą żegnam upalne, puste lato. Najwyższy czas znowu wejść w ciemność i wdychać zapach gnijących liści.
Śnią mi się bure kocięta z pędzelkami na uszach (rysięta?) – puchate, rozbrykane, ale wciąż dzikie.
Są takie popołudnia, gdy jedynym sensownym rozwiązaniem jest patrzenie w sufit i słuchanie ballad Włodzimierza Wysockiego w wykonaniu Pawła Orkisza. Można trochę poudawać, że się czyta książkę, kiedy właśnie czyta się układ chmur za oknem.
Na pytanie „co dziś robisz” odpowiadam, zgodnie z prawdą, że powidła, konfitury z brzoskwiń i dyni, mus gruszkowy i nalewkę z gruszek i pigwy. „Tak wszystko na raz?” „Wszystko na raz”. To już chyba faza maniakalna. Potrzeba mi głębokich kolorów jesieni – pomarańczu, czerwieni, żółtego. W kuchni zalegają już dziesiątki barwnych słoiczków i butelek.
Po południu biegnę do Fundacji Ocalenie na Koszykową z trzema wyprawkami szkolnymi, które skompletowaliśmy wspólnie z przyjaciółmi. Kredki, plasteliny, flamastry, bloki – okruchy normalności. Wiem, że na granicę chorwacko-serbską dojechały moje dwa swetry, polar Emilki, dwa swetry taty i płaszcz jesienny mamy. Znowu malutko, ale komuś zmarzniętemu będzie cieplej.
Nakarmić głodnego, napoić spragnionego, ogrzać zmarzniętego. Uśmiechnąć się do smutnego. Ostatnio czuję, że to o to chodzi. I nie każcie mi wprowadzać „rozwiązań systemowych”, od tego są mądrzejsi ode mnie. Trzymam za nich kciuki.