W deszczowe melancholijne niedziele najlepiej smakuje bułka z masłem i czosnkiem. Ostry smak czosnku i soli, łagodzony masłem i pieczywem to wehikuł czasu, który natychmiast przenosi mnie do dzieciństwa. Znów mam 8 lat i większość problemów rozwiązuje kanapka przygotowana przez troskliwe ręce dziadka. Dziadek był ekspertem od kanapek z czosnkiem. Lubił kroić chleb na małe prostokąty wielkości kostek domina, a czosnek przygotowywał miażdżąc go razem z solą. Kanapki czosnkowe robił też mój tata, ale on wolał duże kromki chleba i czosnek w plasterkach. Ja przyrządzam je metodą taty, zawsze tylko dla siebie, bo nie poznałam jeszcze nikogo innego, kto leczyłby smutki chlebem z czosnkiem.
Weekend upłynął na przymusowym głodzeniu psa, zaleconym stanowczo przez weterynarza i na niegotowaniu niczego z powodu ostatecznego rozstroju kuchenki. Czytając „Narzeczoną Schulza” Agaty Tuszyńskiej, właśnie przebrnęłam przez lata 40. z całym ich antysemickim, nieludzkim bagażem. Zwiększona konsumpcja chleba z czosnkiem staje się zrozumiała i wskazana.
Nastawiłam kolejną porcję nalewki kawowej, tym razem w wersji delikatniejszej – bez spirytusu, bez cynamonu, z dwoma łyżkami miodu zamiast brązowego cukru. Nalewka w wersji pierwotnej pali w ustach i rozgrzewa od palców stóp, aż po czubki uszu. Gdy tylko będę miała działającą kuchenkę zabieram się za śliwki, mirabelki, pigwę, aronię i wszystko, co znajdę ma bazarze w cenie nie przyprawiającej o dreszcze. Mam też w planach nalewkę bożonarodzeniową na suszu. I mus z jabłek. Może też ocet jabłkowy. Szał przetwórstwa trwa, chociaż jest cichszy, spokojniejszy.
Zbieram się na odwagę na dokończenie „Narzeczonej Schulza”, chociaż Schulza tak bardzo zabrakło i tak niewiele zostało w zamian.