Kiedyś wrzucałam pieniądze tylko dobrym uliczno-tramwajowym muzykom, a ostatnio wrzucam też tym złym, nawet bardzo złym. To jak cudownie odnalezieni po latach bracia bliźniacy, członkowie tego samego klubu, mieszkańcy tej samej planety, ciecie w stróżówkach filharmonii, moje siostry – smętne bufetowe durowo molowe.
Kto wie lepiej niż ja, że jest w tym rzępoleniu pewien heroizm. Jak podróż, w którą się wyrusza z pełną świadomością, że jest zbyt daleka. A pakujesz walizkę, jak byś naprawdę wierzył, że gdzieś dojedziesz.
Ale tak to już jest z opętaniem.
Wchodząc w czerwcu do sklepu z instrumentami muzycznymi, czułam się jak alkoholik kupujący flaszkę na stacji benzynowej. Gdybym mogła, to bym kazała zawinąć tę cholerną gitarę w gazetę i powiedzieć, że to nie dla mnie, że to dla szwagra (nie mam szwagra).
I słyszę w głowie te wszystkie nuty, a to co się ze mnie wydobywa, to jakiś bełkot. Jak we śnie, w którym tak bardzo chcesz coś powiedzieć, a z ust płynie tylko cisza lub jakieś przeciągłe yyyyyyy.
Jest też we mnie taki głos, który mówi: po prostu nie myśl o tym. Zrób jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Tak się idzie dookoła świata.