Warszawa w byłym śniegu, a aktualnym błocie z solidną domieszką soli. Klątwa kozaków i generalnie – obuwia jako takiego. Bardziej niż na iPhone’a 8, czekam na wynalazek jakiejś substancji, która będzie równocześnie ratować przed wybiciem sobie zębów na oblodzonym chodniku, nie katując zarazem butów i psich łapek. Podejrzewam, że wcześniej wyślemy lot załogowy na Marsa, niż bezboleśnie uporamy się z pierwszym w sezonie lodem i śniegiem.
Wieczorami zapadam się bezsilnie w fotel, mogąc już tylko ślizgać się palcem po czytniku ebooków i słuchać ponurego koncertu świerszczy bananowych, brzmiącego jak występ orkiestry na Titanicu. Nie wiedzą, nieszczęśni skazańcy, że i tak skończą jako kolacja dla gekona.
W nocy śni mi się, że przygarniam czwórkę kociąt, a potem spaceruję po parku w towarzystwie zmarłego dziadka. Jest w tych snach śnieg, ale też wola życia, a może raczej przetrwania.
Z obejrzanych zachłannie (jak to w ferie) sztuk teatralnych zostają pod powiekami urywki. Kiwający się na lince portret Führera z „Pociągów pod specjalnym nadzorem” w Teatrze Dramatycznym, wygnieciona kozetka na prowincjonalnej stacyjce, upstrzony gołębimi odchodami mundur zawiadowcy (nie bójmy się tego słowa: usrany).

„Ojciec” w Ateneum – demencja demencja demencja. Demencja wyprzedza esensję. Doskonałe studium rozpadu człowieka w wykonaniu Mariana Opani – tylko czy ja miałam siłę na ten kolejny rozpad? Na tym tle kilkudziesięcioletni areszt domowy hrabiego Rostowa z „Dżentelnena w Moskwie” to opis letnich kolonii dla dorastających panien. Bo „Dżentelmen” to historia o zachowaniu godności, a „Ojciec” o jej stopniowej i bezpowrotnej utracie.
