Tamto lato

„Niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa” – a może Jezus miał jednak na myśli grę na gitarze? Ćwiczę pośród rozrzuconych kartek ze słowami, nutami, akordami i idzie najlepiej, gdy ręce na chwilę się zapomną, a już na pewno wtedy, jeśli trochę zapomną o sobie nawzajem.

Do porannej kawy ostatnia w tym roku jagodzianka („Więcej to nie będzie” oznajmia twardo dziewczyna z piekarni na rogu Filtrowej i Asnyka).

Wieczorem w planach ostatni (i pierwszy) w tym roku półmaraton, który nie wzbudza już niepokojów, ale miłe uczucie rozpoznania starego przyjaciela. Skądś wiem, że pobiegnę i wszystko generalnie będzie dobrze.

Często wskakuję na rozklekotane miejskie rowery, a potem z wiatrem we włosach i torebką przerzuconą przez ramię przemierzam stare i nowe warszawskie ścieżki. Jana Pawła. Świętokrzyska. Mińska. Grójecka. W parkach opadają rajskie jabłka, a między alejkami unosi się winny zapach przejrzałych mirabelek. Więcej to nie będzie, cytując dziewczynę z piekarni.

Zerkam na śliwki i brzoskwinie na miejskich straganach i myślę, że to właściwy czas na kilka słoików złotawo czerwonawych konfitur z naklejką „Tamto lato”.

Ale tak to już jest z opętaniem

Kiedyś wrzucałam pieniądze tylko dobrym uliczno-tramwajowym muzykom, a ostatnio wrzucam też tym złym, nawet bardzo złym. To jak cudownie odnalezieni po latach bracia bliźniacy, członkowie tego samego klubu, mieszkańcy tej samej planety, ciecie w stróżówkach filharmonii, moje siostry – smętne bufetowe durowo molowe.

Kto wie lepiej niż ja, że jest w tym rzępoleniu pewien heroizm. Jak podróż, w którą się wyrusza z pełną świadomością, że jest zbyt daleka. A pakujesz walizkę, jak byś naprawdę wierzył, że gdzieś dojedziesz.

Ale tak to już jest z opętaniem.

Wchodząc w czerwcu do sklepu z instrumentami muzycznymi, czułam się jak alkoholik kupujący flaszkę na stacji benzynowej. Gdybym mogła, to bym kazała zawinąć tę cholerną gitarę w gazetę i powiedzieć, że to nie dla mnie, że to dla szwagra (nie mam szwagra).

I słyszę w głowie te wszystkie nuty, a to co się ze mnie wydobywa, to jakiś bełkot. Jak we śnie, w którym tak bardzo chcesz coś powiedzieć, a z ust płynie tylko cisza lub jakieś przeciągłe yyyyyyy.

Jest też we mnie taki głos, który mówi: po prostu nie myśl o tym. Zrób jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Tak się idzie dookoła świata.

Gitaro, nastrój się!

Elektroniczny stroik Jeremi twierdzi, że gitara jest nastrojona, ale ona wie swoje i wydaje z siebie zupełnie nieprawdopodobne tonacje. Mój surowy nauczyciel nawet by nie uwierzył, że takie dźwięki w ogóle istnieją.

„Panie władzo, ja naprawdę nie wiem skąd te dźwięki się wzięły w mojej gitarze. Pierwszy raz je na uszy słyszę!”

A może to moje niesforne paznokcie, które już po raz trzeci zdążyły urosnąć od pierwszej lekcji, odmierzając nieuchronny upływ czasu.

Uczyłam się ośmiu piosenek, teraz znowu uczę się jednej. Pozostałych się nie uczę, tylko gram.

Gitaro, nastrój się. Obiecuję, już nigdy nie będę miała długich paznokci. A i malować będę z rzadka.